Czas już najwyższy na relację z Musee d’Orsay (czyli zgodnie z sugestią Microsoft Worda – Muzeum Dorszy :P).
Ok., może i jest to jedno z najsłynniejszych europejskich/światowych muzeów – ale architekturą przypomina skrzyżowanie Dworca PKP we Wrocławiu i Dworca Głównego w Budapeszcie :P
Wielka hala, po bokach rzeźby i obrazy – ale skojarzenie z PKP wybitne... Co by zresztą nie mówić – nawet zegar był taki wybitnie dworcowy...
Pierwsze spostrzeżenie – czyli porównanie wrażeń z Luwru. Przede wszystkim – wszystkie postacie kobiece były przedstawione zdecydowanie bardziej realistyczne i zdecydowanie bardziej kobiece...
W trakcie zwiedzania spotkaliśmy też Misia i Misię... :P
... a potem Misia i Misia (czyli braci bliźniaków w pozytywnym tego słowa znaczenia :) )
Poza cudami natury, nie sposób było przejść obojętnie obok obrazów Pana bez Ucha... ... Moneta...
... sierotki Marysi i 5 aniołków...
... czy też pozującej modelki...
Uwieńczeniem wycieczki była wizyta na tarasie, skąd rozpościerała się panorama północnego Paryża ze zwieńczeniem w postaci Montmartre i Basilique Sacre Coeur.
I na sam koniec – stereotypy... Wszyscy wiedzą, że Francuzi (a szczególnie Paryżanie), to bardzo dumny naród. Jak widać – mnie to się również udzieliło :)
Nuit blanche – jak wskazuje nazwa – biała noc – czyli „À Paris, une manifestion annuelle. Elle permet au public de visiter différents lieux et d'assister à diverses manifestations culturelles pendant la nuit du premier samedi au premier dimanche d'octobre. (w wolnym tłumaczeniu – « w Paryżu, coroczne przedstawienie artystyczne. Pozwala publiczności na zwiedzenie różnych miejsc oraz na uczestnictwo w różnorakich wydarzeniach kulturalny podczas nocy przypadającej na pierwszą sobotę i niedzielę października).
Pomysłów na spędzenie nocy sobotnio niedzielnej było milion. Zgodnie z powiedzeniem, gdzie 2 Polaków, tam 3 różne zdania. Ostatecznie doszliśmy do jakiegoś kompromisu. Pierwszym celem miał być – uwaga !!! – mecz rugby. Przy czym nie byle jaki był to mecz, ale mecz Francja – Nowa Zelandia. Dalsze wybory miały zostać podejmowane na bieżąco...
1. Rugby W mediach ogłoszony przedwczesnym finałem – i chyba (bo na tym to się niezbyt znam) rzeczywiście był. Pomimo sporej straty punktowej po pierwszej połowie, Les Bleus (niebiescy – czyli Francuzi) odrobili i przegonili (Les Kiwi – czyli Kiwi(ków):P). Mecz oglądaliśmy pod Hotel de Ville (ratusz – ochrzczony z angielska – Hotel Devil, podobnie jak Szamps Elajzys i Mulę Rołge...; ach Ci Amerykanie :P).
Francuscy kibice mecz oglądali wszędzie – na słupach i kioskach...
... w fontannach...
a nawet na światłach drogowych – byleby tylko widzieć telebim z Les Bleus. Po końcowym gwizdku euforia...
2. Kościół
W międzyczasie odwiedziliśmy pewien kościół (oczywiście nikt nie pamięta nazwy :P), w którym zaprezentowane zostały przedstawienia z cyklu „Son et Lumiere” („światło i dźwięk”). Wyglądało zachęcająco – ale na kolana (poza pojedynczymi obrazami) nie powaliło... Co zatem rzuciło nas na kolana? Ano Narodowa Orkiestra Joisticków...
3. Centre Pompidou
Po meczu – kierunek Centre Pompidou, czyli muzeum sztuki nowoczesnej. Po drodze zahaczyliśmy o sklep, w który nie sprzedawali alkoholu :(, komorę dekompresyjną, koleżankę Annę z Krakowa (to dłuższa historia :)) i kolegę Gabriela z ERASMUSa. Anyway – dotarliśmy :) Nie ma co – trafić trafiliśmy, ale zajęło to parę chwil ostrego myślenia...
...i bardzo intensywnej eksploatacji mapy...
Jako, że do Pompidou weszliśmy w podgrupach, to chwilę oczekiwania wykorzystałem z Gosią na wspólną fotkę...
Następnie – schodami na 4 piętro...
... gdzie można było znaleźć najprzeróżniejsze dziwa. M.in. były instalacje komputerowe oparte o system Microsoftu (choć mam wątpliwości, czy tak powszechne obrazki można nadal nazywać sztuką... :P)...
Oczywiście, nie potrafiliśmy zachować powagi nawet w miejscach, które by jej wymagały... 4. Motywy przewodnie
Przy okazji, za sprawą Adama, nuciliśmy sobie przechodząc od dzieła do dzieła refren piosenki z czasów dzieciństwa:
Nie myślcie sobie, że był to jedyny motyw przewodni naszego wieczoru. Pojawił się jeszcze jeden – który chyba nawet na dłużej zagości w repertuarze wycieczek turystyczno – krajoznawczych. Co prawda tekst może nie był aż tak bardzo twórczy i głęboki – ale na pewno potrafił porwać tłumy. Cóż to takiego? Ano Rihanna – i słynne...
„eh eh under my umbrella ella ella eh eh eh under my umbrella”
Eh, eh zostało zaczerpnięte ze Szkła Kontaktowego (TVN), gdzie to w bezlitosny sposób obnażono publicznie talenta wokalne Marszałka Sejmu...
5. Jardin de Tuilleries, czyli od Luwru po Concorde’a
Po Pompidou przyszedł czas na spacer po Jardin de Tuilleries. W międzyczasie odwiedziliśmy kościół (tu nazwę pamiętamy – św. Eustachy :P), sklep (albo na odwrót :P). Zaliczyliśmy parę grupowych... zdjęć (i tu słowa uznania do zdolności lingwistycznych Adama :D). W Tuilleries wszystko płonęło.
Atmosfera (i zapach :P) na miarę cmentarza w Polsce 1 listopada.
Oczywiście wszędzie kibice śpiewający i trąbiący na cześć zwycięskich Les Bleus – w tym oczywiście także i w fontannie.
6. Co prawda nie zdawaliśmy sobie z tego sprawy, ale dopiero na zdjęciach...
... okazało się, jak bardzo co poniektórzy się zafrasowali w trakcie tego wieczoru. Bo jak można nazwać taki wyraz twarzy?
Wieczór skończył się późno – dalsza część niestety nie została uwieczniona na zdjęciach. Czas końca operacji – 7 20 w niedzielę. Po dwóch godzinach snu i paru całkowicie niezbędnych czynnościach przyszedł czas na Musee d’Orsay (choć wg mojego Worda właściwszą nazwą jest Muzeum Dorszy)...
Dziś rehabilitacja za parę dni ciszy. Parę naprawdę bardzo ciężkich dni... Bo najpierw był weekend, a potem był poniedziałek, po poniedziałku był wtorek, potem pamiętna środa. Gdy już był czwartek – miało być całkiem znośnie. Ale nie było... Po czwartku był piątek – i Montmartre/Sacre Coeur. Podsumowując cały ten tydzień, możnaby zacytować trzecią zwrotkę pewnej znanej piosenki. Dla przypomnienia: „Wina...
... wina...
...wina wina dajcie... :P”
Nie to, żeby odchodziły jakieś straszne ekscesy – ale naprawdę do wina się już przyzwyczaiłem :)
W międzyczasie obchodziliśmy wyjazd Isi. Jak każdy wyjazd z emigracji, połączony był z podziałem łupów po wyjeżdżającym... Najpierw nastąpił podział w kuchni, potem główna bohaterka rozdawała:
od talerzyków zaczynając...
na płatkach bawełnianych kończąc :P
A wszyscy potencjalnie obdarowani tylko śledzili, co może im właśnie przypaść...
Dodam również, że w końcu dotarł mój długo – oczekiwany współlokator. Adam zadomowił się na dobre – co zresztą widać było na zdjęciach powyżej... Zresztą – odwiedziliśmy też niektóre paryskie zabytki – co zresztą widać poniżej.
Dodam do tego relację z piątkowego wieczoru – niestety nieuwiecznioną na zdjęciach :( (baterie odmówiły współpracy...). Poznaliśmy nowych znajomych, rozmawialiśmy w 4 językach (czasem w czterech naraz :P), odchodziły śpiewy („darcie mordy”, jak to koleżanka Anna S. kiedyś nazwała :)) polskich piosenek. Centrum Europy pod każdym względem...