Czas już najwyższy na relację z Musee d’Orsay (czyli zgodnie z sugestią Microsoft Worda – Muzeum Dorszy :P).
Ok., może i jest to jedno z najsłynniejszych europejskich/światowych muzeów – ale architekturą przypomina skrzyżowanie Dworca PKP we Wrocławiu i Dworca Głównego w Budapeszcie :P
Wielka hala, po bokach rzeźby i obrazy – ale skojarzenie z PKP wybitne... Co by zresztą nie mówić – nawet zegar był taki wybitnie dworcowy...
Pierwsze spostrzeżenie – czyli porównanie wrażeń z Luwru. Przede wszystkim – wszystkie postacie kobiece były przedstawione zdecydowanie bardziej realistyczne i zdecydowanie bardziej kobiece...
W trakcie zwiedzania spotkaliśmy też Misia i Misię... :P
... a potem Misia i Misia (czyli braci bliźniaków w pozytywnym tego słowa znaczenia :) )
Poza cudami natury, nie sposób było przejść obojętnie obok obrazów Pana bez Ucha...
... Moneta...
... sierotki Marysi i 5 aniołków...
... czy też pozującej modelki...
Uwieńczeniem wycieczki była wizyta na tarasie, skąd rozpościerała się panorama północnego Paryża ze zwieńczeniem w postaci Montmartre i Basilique Sacre Coeur.
I na sam koniec – stereotypy... Wszyscy wiedzą, że Francuzi (a szczególnie Paryżanie), to bardzo dumny naród. Jak widać – mnie to się również udzieliło :)
M.
sobota, października 13, 2007
wtorek, października 09, 2007
Nuit blanche
Nuit blanche – jak wskazuje nazwa – biała noc – czyli „À Paris, une manifestion annuelle. Elle permet au public de visiter différents lieux et d'assister à diverses manifestations culturelles pendant la nuit du premier samedi au premier dimanche d'octobre. (w wolnym tłumaczeniu – « w Paryżu, coroczne przedstawienie artystyczne. Pozwala publiczności na zwiedzenie różnych miejsc oraz na uczestnictwo w różnorakich wydarzeniach kulturalny podczas nocy przypadającej na pierwszą sobotę i niedzielę października).
Pomysłów na spędzenie nocy sobotnio niedzielnej było milion. Zgodnie z powiedzeniem, gdzie 2 Polaków, tam 3 różne zdania. Ostatecznie doszliśmy do jakiegoś kompromisu. Pierwszym celem miał być – uwaga !!! – mecz rugby. Przy czym nie byle jaki był to mecz, ale mecz Francja – Nowa Zelandia. Dalsze wybory miały zostać podejmowane na bieżąco...
1. Rugby
W mediach ogłoszony przedwczesnym finałem – i chyba (bo na tym to się niezbyt znam) rzeczywiście był. Pomimo sporej straty punktowej po pierwszej połowie, Les Bleus (niebiescy – czyli Francuzi) odrobili i przegonili (Les Kiwi – czyli Kiwi(ków):P). Mecz oglądaliśmy pod Hotel de Ville (ratusz – ochrzczony z angielska – Hotel Devil, podobnie jak Szamps Elajzys i Mulę Rołge...; ach Ci Amerykanie :P).
Francuscy kibice mecz oglądali wszędzie – na słupach i kioskach...
... w fontannach...
a nawet na światłach drogowych – byleby tylko widzieć telebim z Les Bleus. Po końcowym gwizdku euforia...
2. Kościół
W międzyczasie odwiedziliśmy pewien kościół (oczywiście nikt nie pamięta nazwy :P), w którym zaprezentowane zostały przedstawienia z cyklu „Son et Lumiere” („światło i dźwięk”). Wyglądało zachęcająco – ale na kolana (poza pojedynczymi obrazami) nie powaliło... Co zatem rzuciło nas na kolana? Ano Narodowa Orkiestra Joisticków...
3. Centre Pompidou
Po meczu – kierunek Centre Pompidou, czyli muzeum sztuki nowoczesnej. Po drodze zahaczyliśmy o sklep, w który nie sprzedawali alkoholu :(, komorę dekompresyjną, koleżankę Annę z Krakowa (to dłuższa historia :)) i kolegę Gabriela z ERASMUSa. Anyway – dotarliśmy :) Nie ma co – trafić trafiliśmy, ale zajęło to parę chwil ostrego myślenia...
...i bardzo intensywnej eksploatacji mapy...
Jako, że do Pompidou weszliśmy w podgrupach, to chwilę oczekiwania wykorzystałem z Gosią na wspólną fotkę...
Następnie – schodami na 4 piętro...
... gdzie można było znaleźć najprzeróżniejsze dziwa. M.in. były instalacje komputerowe oparte o system Microsoftu (choć mam wątpliwości, czy tak powszechne obrazki można nadal nazywać sztuką... :P)...
Oczywiście, nie potrafiliśmy zachować powagi nawet w miejscach, które by jej wymagały...
4. Motywy przewodnie
Przy okazji, za sprawą Adama, nuciliśmy sobie przechodząc od dzieła do dzieła refren piosenki z czasów dzieciństwa:
Bursztynek, bursztynek, znalazłam go na plaży
Słoneczna kropelka, kropelka złotych marzeń
Bursztynek, bursztynek, położę ci na dłoni
Gdy spojrzysz przez niego, mój uśmiech cię dogoni (© Fasolki:P)
Dla chętnych – oczywiście do posłuchania
Nie myślcie sobie, że był to jedyny motyw przewodni naszego wieczoru. Pojawił się jeszcze jeden – który chyba nawet na dłużej zagości w repertuarze wycieczek turystyczno – krajoznawczych. Co prawda tekst może nie był aż tak bardzo twórczy i głęboki – ale na pewno potrafił porwać tłumy. Cóż to takiego? Ano Rihanna – i słynne...
„eh eh under my umbrella ella ella eh eh eh under my umbrella”
Eh, eh zostało zaczerpnięte ze Szkła Kontaktowego (TVN), gdzie to w bezlitosny sposób obnażono publicznie talenta wokalne Marszałka Sejmu...
5. Jardin de Tuilleries, czyli od Luwru po Concorde’a
Po Pompidou przyszedł czas na spacer po Jardin de Tuilleries. W międzyczasie odwiedziliśmy kościół (tu nazwę pamiętamy – św. Eustachy :P), sklep (albo na odwrót :P). Zaliczyliśmy parę grupowych... zdjęć (i tu słowa uznania do zdolności lingwistycznych Adama :D).
W Tuilleries wszystko płonęło.
Atmosfera (i zapach :P) na miarę cmentarza w Polsce 1 listopada.
Oczywiście wszędzie kibice śpiewający i trąbiący na cześć zwycięskich Les Bleus – w tym oczywiście także i w fontannie.
6. Co prawda nie zdawaliśmy sobie z tego sprawy, ale dopiero na zdjęciach...
... okazało się, jak bardzo co poniektórzy się zafrasowali w trakcie tego wieczoru. Bo jak można nazwać taki wyraz twarzy?
Wieczór skończył się późno – dalsza część niestety nie została uwieczniona na zdjęciach. Czas końca operacji – 7 20 w niedzielę. Po dwóch godzinach snu i paru całkowicie niezbędnych czynnościach przyszedł czas na Musee d’Orsay (choć wg mojego Worda właściwszą nazwą jest Muzeum Dorszy)...
Pomysłów na spędzenie nocy sobotnio niedzielnej było milion. Zgodnie z powiedzeniem, gdzie 2 Polaków, tam 3 różne zdania. Ostatecznie doszliśmy do jakiegoś kompromisu. Pierwszym celem miał być – uwaga !!! – mecz rugby. Przy czym nie byle jaki był to mecz, ale mecz Francja – Nowa Zelandia. Dalsze wybory miały zostać podejmowane na bieżąco...
1. Rugby
W mediach ogłoszony przedwczesnym finałem – i chyba (bo na tym to się niezbyt znam) rzeczywiście był. Pomimo sporej straty punktowej po pierwszej połowie, Les Bleus (niebiescy – czyli Francuzi) odrobili i przegonili (Les Kiwi – czyli Kiwi(ków):P). Mecz oglądaliśmy pod Hotel de Ville (ratusz – ochrzczony z angielska – Hotel Devil, podobnie jak Szamps Elajzys i Mulę Rołge...; ach Ci Amerykanie :P).
Francuscy kibice mecz oglądali wszędzie – na słupach i kioskach...
... w fontannach...
a nawet na światłach drogowych – byleby tylko widzieć telebim z Les Bleus. Po końcowym gwizdku euforia...
2. Kościół
W międzyczasie odwiedziliśmy pewien kościół (oczywiście nikt nie pamięta nazwy :P), w którym zaprezentowane zostały przedstawienia z cyklu „Son et Lumiere” („światło i dźwięk”). Wyglądało zachęcająco – ale na kolana (poza pojedynczymi obrazami) nie powaliło... Co zatem rzuciło nas na kolana? Ano Narodowa Orkiestra Joisticków...
3. Centre Pompidou
Po meczu – kierunek Centre Pompidou, czyli muzeum sztuki nowoczesnej. Po drodze zahaczyliśmy o sklep, w który nie sprzedawali alkoholu :(, komorę dekompresyjną, koleżankę Annę z Krakowa (to dłuższa historia :)) i kolegę Gabriela z ERASMUSa. Anyway – dotarliśmy :) Nie ma co – trafić trafiliśmy, ale zajęło to parę chwil ostrego myślenia...
...i bardzo intensywnej eksploatacji mapy...
Jako, że do Pompidou weszliśmy w podgrupach, to chwilę oczekiwania wykorzystałem z Gosią na wspólną fotkę...
Następnie – schodami na 4 piętro...
... gdzie można było znaleźć najprzeróżniejsze dziwa. M.in. były instalacje komputerowe oparte o system Microsoftu (choć mam wątpliwości, czy tak powszechne obrazki można nadal nazywać sztuką... :P)...
Oczywiście, nie potrafiliśmy zachować powagi nawet w miejscach, które by jej wymagały...
4. Motywy przewodnie
Przy okazji, za sprawą Adama, nuciliśmy sobie przechodząc od dzieła do dzieła refren piosenki z czasów dzieciństwa:
Bursztynek, bursztynek, znalazłam go na plaży
Słoneczna kropelka, kropelka złotych marzeń
Bursztynek, bursztynek, położę ci na dłoni
Gdy spojrzysz przez niego, mój uśmiech cię dogoni (© Fasolki:P)
Dla chętnych – oczywiście do posłuchania
Nie myślcie sobie, że był to jedyny motyw przewodni naszego wieczoru. Pojawił się jeszcze jeden – który chyba nawet na dłużej zagości w repertuarze wycieczek turystyczno – krajoznawczych. Co prawda tekst może nie był aż tak bardzo twórczy i głęboki – ale na pewno potrafił porwać tłumy. Cóż to takiego? Ano Rihanna – i słynne...
„eh eh under my umbrella ella ella eh eh eh under my umbrella”
Eh, eh zostało zaczerpnięte ze Szkła Kontaktowego (TVN), gdzie to w bezlitosny sposób obnażono publicznie talenta wokalne Marszałka Sejmu...
5. Jardin de Tuilleries, czyli od Luwru po Concorde’a
Po Pompidou przyszedł czas na spacer po Jardin de Tuilleries. W międzyczasie odwiedziliśmy kościół (tu nazwę pamiętamy – św. Eustachy :P), sklep (albo na odwrót :P). Zaliczyliśmy parę grupowych... zdjęć (i tu słowa uznania do zdolności lingwistycznych Adama :D).
W Tuilleries wszystko płonęło.
Atmosfera (i zapach :P) na miarę cmentarza w Polsce 1 listopada.
Oczywiście wszędzie kibice śpiewający i trąbiący na cześć zwycięskich Les Bleus – w tym oczywiście także i w fontannie.
6. Co prawda nie zdawaliśmy sobie z tego sprawy, ale dopiero na zdjęciach...
... okazało się, jak bardzo co poniektórzy się zafrasowali w trakcie tego wieczoru. Bo jak można nazwać taki wyraz twarzy?
Wieczór skończył się późno – dalsza część niestety nie została uwieczniona na zdjęciach. Czas końca operacji – 7 20 w niedzielę. Po dwóch godzinach snu i paru całkowicie niezbędnych czynnościach przyszedł czas na Musee d’Orsay (choć wg mojego Worda właściwszą nazwą jest Muzeum Dorszy)...
poniedziałek, października 08, 2007
Powrót do Polski
Krótka informacja dla zainteresowanych. Ostateczna i niewzruszalna data powrotu do Polski to 14 lutego 2008r. Łódź, godzina 18 20.
M.
M.
niedziela, października 07, 2007
Podarunki i spadki
Dziś rehabilitacja za parę dni ciszy. Parę naprawdę bardzo ciężkich dni... Bo najpierw był weekend, a potem był poniedziałek, po poniedziałku był wtorek, potem pamiętna środa. Gdy już był czwartek – miało być całkiem znośnie. Ale nie było... Po czwartku był piątek – i Montmartre/Sacre Coeur. Podsumowując cały ten tydzień, możnaby zacytować trzecią zwrotkę pewnej znanej piosenki. Dla przypomnienia:
„Wina...
... wina...
...wina wina dajcie... :P”
Nie to, żeby odchodziły jakieś straszne ekscesy – ale naprawdę do wina się już przyzwyczaiłem :)
W międzyczasie obchodziliśmy wyjazd Isi. Jak każdy wyjazd z emigracji, połączony był z podziałem łupów po wyjeżdżającym... Najpierw nastąpił podział w kuchni, potem główna bohaterka rozdawała:
od talerzyków zaczynając...
na płatkach bawełnianych kończąc :P
A wszyscy potencjalnie obdarowani tylko śledzili, co może im właśnie przypaść...
Dodam również, że w końcu dotarł mój długo – oczekiwany współlokator. Adam zadomowił się na dobre – co zresztą widać było na zdjęciach powyżej... Zresztą – odwiedziliśmy też niektóre paryskie zabytki – co zresztą widać poniżej.
Dodam do tego relację z piątkowego wieczoru – niestety nieuwiecznioną na zdjęciach :( (baterie odmówiły współpracy...). Poznaliśmy nowych znajomych, rozmawialiśmy w 4 językach (czasem w czterech naraz :P), odchodziły śpiewy („darcie mordy”, jak to koleżanka Anna S. kiedyś nazwała :)) polskich piosenek. Centrum Europy pod każdym względem...
M.
„Wina...
... wina...
...wina wina dajcie... :P”
Nie to, żeby odchodziły jakieś straszne ekscesy – ale naprawdę do wina się już przyzwyczaiłem :)
W międzyczasie obchodziliśmy wyjazd Isi. Jak każdy wyjazd z emigracji, połączony był z podziałem łupów po wyjeżdżającym... Najpierw nastąpił podział w kuchni, potem główna bohaterka rozdawała:
od talerzyków zaczynając...
na płatkach bawełnianych kończąc :P
A wszyscy potencjalnie obdarowani tylko śledzili, co może im właśnie przypaść...
Dodam również, że w końcu dotarł mój długo – oczekiwany współlokator. Adam zadomowił się na dobre – co zresztą widać było na zdjęciach powyżej... Zresztą – odwiedziliśmy też niektóre paryskie zabytki – co zresztą widać poniżej.
Dodam do tego relację z piątkowego wieczoru – niestety nieuwiecznioną na zdjęciach :( (baterie odmówiły współpracy...). Poznaliśmy nowych znajomych, rozmawialiśmy w 4 językach (czasem w czterech naraz :P), odchodziły śpiewy („darcie mordy”, jak to koleżanka Anna S. kiedyś nazwała :)) polskich piosenek. Centrum Europy pod każdym względem...
M.
Subskrybuj:
Posty (Atom)