wtorek, października 09, 2007

Nuit blanche

Nuit blanche – jak wskazuje nazwa – biała noc – czyli „À Paris, une manifestion annuelle. Elle permet au public de visiter différents lieux et d'assister à diverses manifestations culturelles pendant la nuit du premier samedi au premier dimanche d'octobre. (w wolnym tłumaczeniu – « w Paryżu, coroczne przedstawienie artystyczne. Pozwala publiczności na zwiedzenie różnych miejsc oraz na uczestnictwo w różnorakich wydarzeniach kulturalny podczas nocy przypadającej na pierwszą sobotę i niedzielę października).

Pomysłów na spędzenie nocy sobotnio niedzielnej było milion. Zgodnie z powiedzeniem, gdzie 2 Polaków, tam 3 różne zdania. Ostatecznie doszliśmy do jakiegoś kompromisu. Pierwszym celem miał być – uwaga !!! – mecz rugby. Przy czym nie byle jaki był to mecz, ale mecz Francja – Nowa Zelandia. Dalsze wybory miały zostać podejmowane na bieżąco...

1. Rugby
W mediach ogłoszony przedwczesnym finałem – i chyba (bo na tym to się niezbyt znam) rzeczywiście był. Pomimo sporej straty punktowej po pierwszej połowie, Les Bleus (niebiescy – czyli Francuzi) odrobili i przegonili (Les Kiwi – czyli Kiwi(ków):P). Mecz oglądaliśmy pod Hotel de Ville (ratusz – ochrzczony z angielska – Hotel Devil, podobnie jak Szamps Elajzys i Mulę Rołge...; ach Ci Amerykanie :P).


Francuscy kibice mecz oglądali wszędzie – na słupach i kioskach...


... w fontannach...


a nawet na światłach drogowych – byleby tylko widzieć telebim z Les Bleus. Po końcowym gwizdku euforia...


2. Kościół

W międzyczasie odwiedziliśmy pewien kościół (oczywiście nikt nie pamięta nazwy :P), w którym zaprezentowane zostały przedstawienia z cyklu „Son et Lumiere” („światło i dźwięk”). Wyglądało zachęcająco – ale na kolana (poza pojedynczymi obrazami) nie powaliło... Co zatem rzuciło nas na kolana? Ano Narodowa Orkiestra Joisticków...


3. Centre Pompidou

Po meczu – kierunek Centre Pompidou, czyli muzeum sztuki nowoczesnej. Po drodze zahaczyliśmy o sklep, w który nie sprzedawali alkoholu :(, komorę dekompresyjną, koleżankę Annę z Krakowa (to dłuższa historia :)) i kolegę Gabriela z ERASMUSa. Anyway – dotarliśmy :) Nie ma co – trafić trafiliśmy, ale zajęło to parę chwil ostrego myślenia...


...i bardzo intensywnej eksploatacji mapy...


Jako, że do Pompidou weszliśmy w podgrupach, to chwilę oczekiwania wykorzystałem z Gosią na wspólną fotkę...


Następnie – schodami na 4 piętro...


... gdzie można było znaleźć najprzeróżniejsze dziwa. M.in. były instalacje komputerowe oparte o system Microsoftu (choć mam wątpliwości, czy tak powszechne obrazki można nadal nazywać sztuką... :P)...


Oczywiście, nie potrafiliśmy zachować powagi nawet w miejscach, które by jej wymagały...

4. Motywy przewodnie

Przy okazji, za sprawą Adama, nuciliśmy sobie przechodząc od dzieła do dzieła refren piosenki z czasów dzieciństwa:

Bursztynek, bursztynek, znalazłam go na plaży
Słoneczna kropelka, kropelka złotych marzeń
Bursztynek, bursztynek, położę ci na dłoni
Gdy spojrzysz przez niego, mój uśmiech cię dogoni (© Fasolki:P)


Dla chętnych – oczywiście do posłuchania
Fasolki - Bursztynek

Nie myślcie sobie, że był to jedyny motyw przewodni naszego wieczoru. Pojawił się jeszcze jeden – który chyba nawet na dłużej zagości w repertuarze wycieczek turystyczno – krajoznawczych. Co prawda tekst może nie był aż tak bardzo twórczy i głęboki – ale na pewno potrafił porwać tłumy. Cóż to takiego? Ano Rihanna – i słynne...

„eh eh under my umbrella ella ella eh eh eh under my umbrella”



Eh, eh zostało zaczerpnięte ze Szkła Kontaktowego (TVN), gdzie to w bezlitosny sposób obnażono publicznie talenta wokalne Marszałka Sejmu...


5. Jardin de Tuilleries, czyli od Luwru po Concorde’a

Po Pompidou przyszedł czas na spacer po Jardin de Tuilleries. W międzyczasie odwiedziliśmy kościół (tu nazwę pamiętamy – św. Eustachy :P), sklep (albo na odwrót :P). Zaliczyliśmy parę grupowych... zdjęć (i tu słowa uznania do zdolności lingwistycznych Adama :D).
W Tuilleries wszystko płonęło.


Atmosfera (i zapach :P) na miarę cmentarza w Polsce 1 listopada.


Oczywiście wszędzie kibice śpiewający i trąbiący na cześć zwycięskich Les Bleus – w tym oczywiście także i w fontannie.


6. Co prawda nie zdawaliśmy sobie z tego sprawy, ale dopiero na zdjęciach...


... okazało się, jak bardzo co poniektórzy się zafrasowali w trakcie tego wieczoru. Bo jak można nazwać taki wyraz twarzy?




Wieczór skończył się późno – dalsza część niestety nie została uwieczniona na zdjęciach. Czas końca operacji – 7 20 w niedzielę. Po dwóch godzinach snu i paru całkowicie niezbędnych czynnościach przyszedł czas na Musee d’Orsay (choć wg mojego Worda właściwszą nazwą jest Muzeum Dorszy)...

0 komentarze: