sobota, października 04, 2008

Słów kilka o komunistycznych protestach

Już w środę chciałem o tym napisać, bo wtedy właśnie pojawiło się na naszej klasie ogłoszenie, że część usług, która do tej pory była bezpłatna, nagle staje się płatna. I to nie chodzi o usługi podstawowe – ot po prostu – informacja, kto kiedyś oglądał nasz profil.


I nagle pojawiło się oburzenie naszoklasowiczów. Że to nieuczciwe, że to – co kiedyś było za darmo – powinno takie być. Pojawiły się też argumenty dotyczące renomy – nasza-klasa to nie fotka.pl (bądź co bądź – argument emocjonalny), że zostaliśmy oszukani (sugeruje nieuczciwość)...

Dla mnie wszelkie te apele są absolutnie śmieszne – i jednak żenujące. Czy skoro wejście do autobusu komunikacji miejskiej jest możliwe za darmo – i nawet czasem jazda z klimą nam wypadnie – to oznacza to, że nikt za to nie płaci. Czy każdy myśli, że cały sprzęt, na którym zainstalowana jest nasza klasa i miliony zdjęć użytkowników – jest za darmo, działa na powietrze i nie potrzebuje obsługi ze strony człowieka? Czy ktoś myślał, że nasza-klasa to jest coś dobroczynnego?

„Początkowe wizje portalu były inne...”. Ale o których wizjach mówimy? A może – skoro na moim blogu pojawiły się reklamy – to on też staje się fotka.pl? Że zaprzedajemy się mamonie?? Wszystkie te argumenty w stylu Leppera – nie możemy oddać naszej ziemi obcokrajowcow, bo ziemia to nasza matka rodzicielka – a matki się nie sprzedaje...

m.

czwartek, października 02, 2008

Rozterki na progu nowego roku akademickiego...

"... i jak ja stanę przed Bogiem? Czy Bogami może? Co będę prezentował gdy przestanę być? Jaki będę miał bilans? Jakie winien i ma? Humanista bez łaciny i greki, inteligent bez choćby angielskiego, rosyjski słabo i w razie czego danke schoon, z ledwie liźniętą rodzimą klasyką, która mnie zresztą żenuje i nudzi, z nieprzeczytaną Biblią, ledwie zaczętym Proustem, Joycem, bez obejrzanych teatrów i filmów, bez prawie wszystkiego zresztą czego nie było w telewizji, z niezbudowanym domem, niezasadzonym drzewem..."


co prawda warunki legalizujące prawo cytatu niespełnione przeze mnie zostały - ale trudno - w imię wyższych celów :)

m.

środa, października 01, 2008

Mowa potoczna Warszawiaków

Niby stolica, niby centrum Polski, niby sami wykształceni, światowi ludzie – a jednak wieśniaki :P bez obrazy – ale jednak nie mogłem się powstrzymać :) dlaczego? Oczywiście wszystko sprowadzam do poziomu języka (choć pewnie Zuza miałaby na to na pewno jakieś fachowe wytłumaczenie) – czyli pokaż mi swoją mowę codzienną, a powiem Ci jakim jesteś człowiekiem :) sam z pewnością mówią w sposób istotnie niepoprawny – ale chyba jednak nie przeginam (no, może poza mówienie „Se” i „żeśmy” :P – ale to tylko po pracy :)).

Po pierwsze – nazwa jednej ze stacji warszawskiego metra i dość znanego placu w Warszawie. Plac Wilsona , który nazwę swą wziął od prezydenta USA z czasów pierwszej wojny światowej – Woodrowa Wilsona (czyt. łudroła łilsona; lol, hardocre :P). no i jak ów nazwę wymawiają warszawiacy (łącznie ze spikerem z metra – przynajmniej w nieodległej przeszłości – bo ostatnio nie jeździłem). Plac Wilsona – czytany po polsku. No jakiś koszmar. To tak, jakby zatwardziałemu bawarskiemu Niemcowi dać do przeczytania romantyczne sonety Petrarki w oryginale. Absolutna masakra!

Po drugie – kolejny raz odwołanie do przystanku – bo tylko w komunikacji miejskiej mogę poznać prawdziwy, nie skażony etykietą język. Przystanek tramwajowy o wdzięcznej nazwie „Hala Wola”. Nie to, że jest to jakaś absolutnie fantazyjna – absolutnie nie. Zwyczajnie – koło przystanku znajduje się dość spory obiekt handlowy (hala), który tak się właśnie zowie. I teraz krótki cytat z podsłuchanej (choć może raczej zasłyszanej, bo nie miałem celu podsłuchiwania) rozmowy telefonicznej pewnej pani. „W tramwaju. [słucha]. Wiesz co, właśnie jestem na HalaWola, więc za jakieś 20 min.” Czyż nie słodko? Takie wieśniactwo do kwadratu :)

m.

PS: mam nadzieję, że za inwektywy w postaci wieśniactwa nie obrażą się na mnie rodowici Warszawiacy – z Synem Mokotowa na czele :P

Włoska kolacja CzernyTeamu – czyli casting pearls before swines :P

Bez wdawania się w szczegóły – że to kolejny raz, że było fajnie, że znowu trzeba było odsypiać, że znowu było nas więcej i że kolejne osoby włączyliśmy w krąg CzernyTeamu, po prostu krótka relacja jak było .Opowieść jak zwykle bardzo wybiórcza (proszę bez komentarzy, że wpisy są zadziwiająco szczegółowe w odniesieniu do niektórych rzeczy – a inne kwestie zupełnie pomijają), bo ja mam pamięć fotograficzną :P czyli nie mam zdjęć – to i nie przypomnę sobie wszystkich momentów :)

Ale zaczynając – w piątek przybylimy do Zuzy. Mieszka strasznie daleko, niedaleko Hala Wola (o tym next time:P), w pobliżu ma zarówno całodobowy, jak i moją ulubioną ostatnio Biedronkę :) no ale – oczywiście byłem pierwszy – i wyszedłem jako ostatni (znaczy się - przez drzwi wyszedłem ostatni – bo ze mną Zuzowe komnaty opuszczało jeszcze parę osób), jak to zazwyczaj bywa. No więc – najpierw od chałupy zacznijmy. Jak to mawiają kozacy z Ursynowa – hardcore! Naprawdę, salony niezłe :) z barankami na ścianach i sufitach i ciemnej drewnianej boazerii i wyposażeniu kuchnio-salonu :)
Jak dotarłem – oczy wyszły mi z orbit. Stół naszykowany był jak na… nie wiem nawet co :P bo na wesela się tak stołów nie szykuje :P i Zuza zapomniała, że zaprosiła CzernyTeam, a nie rząd Republiki Francuskiej :p anyway – poczułem się jak ktoś ważny – aż mi głupio było, że krawata nie założyłem…

No więc – jak już wszyscy się skupiliśmy – to zaczęło się. Zupa grzybowa z filiżankach (a ja – na własne życzenie – w talerzu), lasagne itp. No i tak sobie posiedzieliśmy do jakoś 2 czy 3 :) w sumie, to nawet nie wiem do której – bo było mi dość „wesoło” :)

Drugi dzień to straszliwa pobudka, myśli samobójcze z powodu ociężałości umysłu i żołądka i zakupy. Jako, że ktoś (Paulina!) stwierdził, że kiedyś już byłem rano na zakupach skoro świt – to mogę to zrobić raz jeszcze. Nie powiem, że byłem bardzo szczęśliwy – ale przynajmniej wrobiłem też Gosię :P no więc, na zakupach zabrałem się do obserwacji :P doszedłem do jednego wniosku, drugi usłyszałem od empatycznego pana stojącego w kolejce. Pierwsza to taka, że puszczenie samej kobiety na zakupy oznacza m.in. rozważania na zapachem dezodorantu dla facetów (jakby któregoś do obchodziło), analizowanie składników każdej sałatki i surówki, rozprawianie z koleżanką nt. niezbędności fasolki szparagowej i mnóstwo problemów typu „a może inna kapusta”, „a może dwie cebule czerwone i dwie białe” etc. Jeśli chcecie mieć trochę spokoju – dajcie kobiecie kasę, rzućcie z głowy ze 3 typy potraw nie wymieniając składników i zadbajcie o wyłączenie własnego telefonu :P(ooo, rozładował się…). 5h spokoju absolutnie gwarantowane :P

Drugie spostrzeżenie (info od Pana z kolejki) jest takie, że niezależnie od ilości siatek, może i ruchliwość kobiety jest ograniczona, ale na obrotności – w sensie umiejętności wypowiedzenia magicznego „daj mi pieniądze” :P – kobieta z pewnością nie traci :P Ot i męski los… :)

No więc jak już zjedliśmy (uwaga do wszystkich – po pijaku nie pytajcie mnie, ile można zjeść na śniadanie :P), udaliśmy się do miasta. Pojechaliśmy samochodem, przy czym część na siedząco (tradycyjnie, nudziarze i cykory), a część w pozycji „na walizkę”. No comment :P

I w tym mieście – jak to przedstawiciele naszej klasy CzernyTeamu – udaliśmy się na nauki do szkoły. A jak! Sobota, nie-sobota – my tam chcieliśmy się pouczyć. A że skończyło się jak w amerykańskich czy szwedzkich – czyli strzelaniną wszystkich do wszystkich – no cóż. Każdy jakoś musi wyładować frustracje życia codziennego :)

I to na tyle na dziś – reszta relacji jutro.

m.