niedziela, lipca 06, 2008

Weekend w Buczkowicach cz. I

Jako, że nie samą pracą człowiek żyje, to w międzyczasie przygotowywania różnego rodzaju tworów literacko artystycznych z prawa staram się korzystać z życia… No więc – tym razem wycieczka w beskidy, a dokładniej na żywiecczyznę – Buczkowice, czyli po raz kolejny zlot PAN-Paryżan.
Wszystko działo się z inicjatywy Pauliny


(której fotkę z innej okazji znalazłem na własnym kompie)
dzięki urodzinom jej taty – co skutkowało tym, że nasza noclegowania była wolna i dostępna. No więc, zjechaliśmy z Krakowa, Siemianowic, Warszawy/Łodzi i Kartuz – a więc nie wyliczając – z całej Polski :)

Jednym z podstawowych elementów całej wyprawy było jedzenie. Najpierw megaburgery i inna wariacje z nimi związane (hamburgery, bigburgery, knysze) i główne pytanie aborygenów w wieku gimanzjalnym w miejscu produkcji powyższych przysmaków „Czy ma Pani trochę sreberka”? Oczywiście, Pani sprzedające w ciemię bita nie była, i zaczęła straszyć policją, kryzczeć, że wie po co gimnazjalistom o 23 wieczorem „trochę sreberka”, i że to że jest stara, to jeszcze nic nie znaczy :)


Następnie wyprawa do buczkowic z Panem Taksówkarzem, który targował się o każde potencjalne 10% ceny dogadywanego kursu (oczywiście paragonu nie wybił:P) – ale dojechalymy w okolicach 3 rano. Dojechalymy na miejsce – pozwiedzaliśmy naszą miejscówę (a było co zwiedzać, o czym dalej) – i jedni się rozsiedli, a inni otworzyli laptopy i kontynuowali pracę umysłową…


Day1 skończył się późno – ale co tam – ptaszki rano o 6 bardzo ładnie śpiewają :)

Day2
Domek otwarty z poziomu piętra – więc wszelkie zapachy z kuchni zostały wyłapane, i moja jajecznica nie mogła przejść niezauważona.



W sumie, gdy ja zasuwałem z jajecznicą, inni trochę inaczej spędzali czas…


Jak wspominałem, tematem przewodnim było jedzenie – czyli śniadanie oczywiście na tarasie (nie, nie na trawie, bo mokra była…).




I jak pojedliśmy, to następnie chwila relaksu…




(tutaj przy czymś, co nazywało się “rurka z kremem”; inna sprawa, jak to zostało sfotografowane…)


…wycieczka do sklepu, gdzie po drodze zobaczyliśmy dom bez okien obity azbestem :P


…i takie tam.



No i dalej – zaczęliśmy spełniać życzenia Gosi, czyli żeby sobie tak pohasać po łące razem z motylkami :P


W międzyczasie udało się zrobić zdjęcie na górskiej polanie (bądź, co bądź – byliśmy w górach)…




…a mi fotkę na polu (jak klasyczny polski rolnik, jeszcze mitylko gumofilców brakuje….:P)






Poza tym, oczywiście ilość fotek spora – więc i tutaj nie będę żałował miejsca na przestrzeni blogerrowej...





Dodam jeszcze, że robiliśmy kontest piszczenia z trawy :P


Koniec części pierwszej :P

m.

aaa - zapomniałbym - krewetki :P

Weekend w Buczkowicach cz. II

Motyw jedzenia – czyli po powrocie z pieszych wędrówek dotarła do nas Julia – i wspólnymi pięcioosobowymi siłami rozpoczęliśmy przygotowania do kolacji – czyli grill + sałatki. A było tego sporo – bo z grilla były żeberka, chleb, trochę boczku i ziemniaki (te ostatnie w większości spalone, ale bywa i tak…). Zresztą – nie ma co komentować – sami zobaczcie proces przygotowań…




i wynik :)





A jak już pojedliśmy, to rozpoczął się festiwal kapelusza… Na początek dwa największe hardore’y…



…a potem to już z górki. Większość na nutę żołnierską…








…włącznie z motywem oddawania honorów…


…i witania po powrocie z wojny…



m.

Weekend w Buczkowicach cz. III

A na sam koniec – jak wiadomo – zdjęcia trochę jednak do ukrycia :), czyli wisienka na torcie :) kto dotarł w to miejsce, ten widzi – niemniej w oczy na pierwszej stronie się nie rzucają. Pozostawię bez komentarza :P






m.