No więc – doszliśmy do pierwszej niedzieli listopada. Jakby zatem nie patrzeć – 7 tygodni w Paryżu. Tym razem plan był ambitny – tzn. wstajemy rano i jeździmy wszędzie. Chcieliśmy jak nigdy – wyszło prawie jak zawsze...
Anyway – nie było aż tak źle. Przez sklerozę – kolejny raz nie wyszło podejście do odwiedzin nekropolii Saint Denis. Na szczęście – tym razem – tylko o 1 h trzeba było się przesunąć – co dało nam (autor, Witek i Małgorzata zwana czasem Gosią:P – lub trochę częściej – paparazza :P) czas na odwiedziny Stade de France.
Co prawda – tylko z zewnątrz – ale jednak widzielimy :)
Widzieliśmy groby królów...
... witraże...
... no i ogólnie kawałek bazyliki. Standardowo – mojej cierpliwości na zwiedzanie wystarczyło na ok. 15 min :P Niemniej, znaleźliśmy grób Adama...
... oraz pierwowzór symbolu Jacka Sparrow’a (dla niewiedzących – Pirat z Karaibów:P).
Przy okazji odwiedzin Bazyliki Saint Denis udało nam się zobaczyć ostatnich prawdziwych francuskich Chrześcijan. Tylko jakoś tam tak czarno :P
Potem Muzeum Średniowiecza – aczkolwiek po drodze zahaczyliśmy też o foty przed Palais de Justice...
....oraz Notre Dame.
W Muzeum Średniowiecza robiliśmy przymiarki do mebla wiecznego spoczynku (doszliśmy do wniosku, że ja bym na szerokość nie wszedł, na długość natomiast za długo; wg Witka – jemu pasowały oba wymiary:P).
Inne ciekawe eksponaty – to witraże o bardzo intensywnych barwach.
A już mój totalny zachwyt wywołała Rose d’Or – czyli Złota Róża. Jak dla mnie – majstersztyk.
Nowością – przynajmniej dla mnie – były napisy dla niewidzących w Braillu.
Tutaj kolejny raz wielki szacun dla Francuzów, którzy o turystę naprawdę potrafią zadbać.
Potem akcja PAJACYK, czyli dokarmianie biednych obywateli polskich na emigracji. Dla urozmaicenia – tym razem Sushi :) (bez obrazy dla oryginalnego PAJACYKa).
Zresztą – porcja wyglądała całkiem apetycznie :)
Niestety – skromne studenckie budżety nie pozwoliły na najedzenie się sushi do pełna, toteż po wykwintnym japońskim posiłku udaliśmy się 20 m dalej. Tam na rogu – kolejka na 15 osób.
Otóż – crepes – czyli swojsko naleśniki (po angielsku – ciastka z PANu – czyli PANcakes:P). Zresztą – chyba nie trzeba nikomu objaśniać, co oznacza to szczęście wymalowane na twarzy autora :)
Potem już się nikomu nic nie chciało – najedzenia i rozleniwieni stwierdziliśmy, że czas chyba zacząć powrót do domu. Na szczęście – po drodze do domu był Łuk Triumfalny. Wdrapania się na górę...
... pozwoliło zachować naszym żołądkom równowagę.
Widoki...
... zapewniły równowagę duszy :) No, może poza widokiem uczestników ruchu na wielkim rondzie wokół Łuku.
Gdyby głupota umiała latać, Francuzi już dawno nie jeździliby samochodami tylko poruszaliby się jak po RedBullu.
M.
niedziela, listopada 04, 2007
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
0 komentarze:
Prześlij komentarz