Kolejnym łupem naszej ciekawości Francji było
a dokładniej – Zamek w Fontainebleau.
Pobudka wcześnie rano (7 20 to morderstwo), szybkie śniadanie (najszybsze w wykonaniu Krzysia – czyli lardon strzelający po oczach z jajecznicą) – i na dworcu. No dobra – przesadziłem – tak szybko się to nie odbyło. Najpierw 14 (metro bez maszynisty) na Gare de Lyon. A tu totalne zdziwienie – na peronie rosną rośliny jak w niejednej oranżerii...
No więc, na dworcu :)
Następnie 45 min jazdy pociągiem...
... parę chwil autobusem i byliśmy na miejscu.
Jak zresztą widać – humory raczej dopisywały :) (a przynajmniej mi :P)
Zamek – jak to zamek. W środku niewiele okazów wartych mojej ciekawości – no może poza cudnym wielkim łożem Napoleona III.
No i może jeszcze tron :) – bo jednak zawsze miałem jakieś zapędy do rządzenia :P
Innym elementem – który momentalnie rzucił mi się w oczy – to zniszczony eksponat muzealny. Tym razem jakieś niezbyt ładne krzesło...
... no niemniej byłem dość zdziwiony. Sporo już tutaj widziałem – ale nigdy w życiu takiej fuszerki. Cóż – najlepszym się zdarza... Na szczęście zdecydowanie ciekawsza część wycieczki miała miejsce pod pochmurnym jesiennym niebem :)
Co natomiast było interesujące – to możliwość doskonalenia znajomości francuskiego za pomocą Audioguide’a. Niby zwykły głos przewodnika nagrany na instrument o kształcie komórki z początku lat 90tych – a tyle sprawił nam uciechy :P
Najpierw nad sadzawkę – gdzie przy cesarskiej rezydencji pasły się (i naprawdę upasły) kilkukilogramowe karpie.
Pływały stadami zaraz przy brzegu...
... i tylko czekały, aby kolejni turyści sprezentowali im kawałek chleba (lub jakiegoś innego smakołyka). My nie daliśmy – a wszystko dzięki uporowi dysponentki chleba – paparazze Mał(ej)gosi (jak się później okazało, jej stanowcza odmowa była dla naszych pustych żołądków zbawienna...).
Potem – wojna ptactwa...
Nie chciałbym być fałszywym prorokiem (szczególnie jeśli chodzi o polską scenę polityczną) – ale spójrzcie, jak owa wojna się skończyła...
Kaczka dorwała się do koryta, puściła w ucieczkę (z inną kaczką – bliźniaczo do niej podobną...) i na koniec skonsumowała łupy. A walczyła z dużo większymi od siebie...
Następnie krótki spacer w bliżej nieokreślonym kierunku, kilka wspólnych fot grupowych i indywidualnych (tudzież w podgrupach) na tle zamku...
... parę zdjęć z gatunku różne...
... i dotarliśmy do ławki :),
...gdzie kanapki z tuńczykiem smakowały wyśmienicie :)
To, co naprawdę nam się udało, to kolory jesieni. Mam wrażenie, że jesienna pogoda, na jaką trafiliśmy, była po prostu idealna dla tamtych okolic. Co, jak co – ale wszystko było idealnie zgrane.
Jedno niestety jest smutne – i widać to po liściach wśród drzew (zresztą nie tylko na drzewach...).
Jesień prawdziwie w pełni...
M.
PS: Specjalne podziękowania dla naszej uroczej paparazza :)
A na zakończenie, zdjęcie z przyszłości, z moim autem :)
sobota, listopada 03, 2007
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
0 komentarze:
Prześlij komentarz